Wyniki badań są wstrząsające: Polki są najmniej zadowolone ze swojego wyglądu w całej Europie. Chcemy zrozumieć, z czego to wynika. I jak wpływa na nasze życie seksualne.
rozmawia: Marta Szarejko
Polki zajmują pierwszą pozycję wśród nastolatek z 42 europejskich krajów, jeśli chodzi o negatywną ocenę swojego wyglądu. Tak źle chyba jeszcze nie było?
IZABELA JĄDEREK: Wyniki badań WHO świadczą o dwóch rzeczach. Po pierwsze, polskie dziewczynki nie są uczone tego, w jaki sposób budować poczucie własnej wartości. Cały czas im się mówi, że mają być ładne i grzeczne. Ewentualnie zwraca się uwagę na to, jakie mają być w relacji, oczywiście z chłopakiem. A po drugie, inne badania psychologiczne wskazują na to, że nastolatki lepiej się czują w swoich ciałach, jeśli ich matki akceptują siebie. Nie oceniają się krytycznie, nie narzekają wciąż na sflaczałe piersi, cellulit i grube uda, krótko mówiąc: córkom matek, które zdrowo traktują ciało, znacznie łatwiej o samoakceptację.
Tymczasem matki też nie czują się atrakcyjne. A jednocześnie wygląd jest dla nich bardzo ważny. Koszmar.
I przekazują swoim córkom te lęki. Ale zwróciłabym uwagę na jeszcze jeden aspekt, różniący nas od niektórych krajów europejskich albo od Stanów Zjednoczonych. Ukryty przekaz dla naszych dzieci brzmi zwykle: "Nie wychodź przed szereg, dostosuj się", czyli: "Bądź przeciętny, taki jak reszta". A w Stanach? "Idź po swoje, będziesz kimś, wygrasz!". W Polsce wciąż lepiej się nie wychylać, bo sukces jest kojarzony z nieuczciwością, arogancją, chełpieniem się. Który rodzic chciałby przekazać swoim dzieciom takie cechy? Lepiej podkulić ogon, ponieważ sukces to coś negatywnego.
Rozumiem, że wyniki badań więcej nam mówią o rodzicach niż nastolatkach. Tylko skąd tyle krytycyzmu w tych pierwszych?
Sami tak zostali wychowani, do tego są przyzwyczajeni - nie chwalić, bo to do niczego dobrego nie prowadzi, tylko karcić. W rodzinach jesteśmy traktowani częściej metodą kija niż marchewki, na docenianie trzeba specjalnie zasłużyć. Jeśli pięć rzeczy zrobimy dobrze i popełnimy jeden błąd, to rodzic prawdopodobnie nam go wypomni. A jeśli jednak osiągniemy sukces usłyszymy: "Udało się" albo "Nieźle wyszło". A nie: "Jesteś świetna, zdolna, wspaniała". Po prostu samo się zrobiło, jakbyśmy nie mogły osiągnąć czegoś za pomocą konkretnych cech albo pracowitości. Zaczyna się od języka - kobiety, napomykające nieśmiało o swoim własnym sukcesie, tak właśnie mówią: "Udało mi się".
Wciąż jestem skonsternowana. Coraz częściej słyszę, że kobiety w Polsce są lepiej wykształcone od mężczyzn, pracowitsze i odważniejsze. A jednocześnie ich samoocena spada na łeb na szyję. Co, poza rodzicami, ma na to wpływ?
Odbijamy się w lustrze mediów, a one wciąż przedstawiają wizerunek kobiety, która ma idealne ciało. Nie ma przestrzeni na to, żeby akceptować je takimi, jakie jest - niekoniecznie w rozmiarze 36. Jest za to miejsce na fotografie Ani Lewandowskiej, która tuż po porodzie wrzuca zdjęcia swojego superjędrnego ciała. I z jednej strony wiemy, że jest sportsmenką, która ćwiczy od lat, żeby wyglądać tak, jak wygląda. I że ciąża prawdopodobnie nie potrafi zniszczyć jej figury. Ale mało która kobieta o tym pamięta - każda chce mieć po urodzeniu dziecka idealną sylwetkę, do tego bardzo szybko. Zresztą nie chodzi tylko o macierzyństwo - w mediach ciała kobiet są przedstawione bez wad: gładkie, bez blizn czy pieprzyków, z perfekcyjnymi proporcjami. Większość kobiet wygląda zatrważająco młodo. To oczywiście nie może się udać, bo przeciętna kobieta nie trenuje tak dużo jak Ania. Ale i tak zaczyna się katować - dietą, ćwiczeniami i operacjami plastycznymi. Tylko po to, by osiągnąć cel, czyli upodobnić się do wizerunku kobiety, który lansują media.
Ale media w całej Europie są podobne, wszędzie kobiety są zalewane takim przekazem. Dlaczego akurat na nas to najbardziej działa?
Bo podejście do kobiecości jest u nas zupełnie inne. Do ciała i seksualności zresztą też. Dzieci nie są wychowywane w poczuciu akceptacji naturalności, swobody. Nagość to tabu. A jeśli w dzieciństwie nie wiemy, jak wyglądają ciała innych, nie rozmawiamy o własnym, to jesteśmy zaskoczeni zmianami, które w nas zachodzą podczas dojrzewania, nie mamy właściwego punktu odniesienia i zaczynamy porównywać. Rzadko kiedy jesteśmy uczeni holistycznego rozumienia cielesności, emocjonalności i seksualności, traktujemy każde odrębnie lub któreś bagatelizujemy. Dr hab. Katarzyna Schier i Ewa Młożniak przeprowadziły badania, podczas których kobiety miały dokończyć zdanie: "Moje ciało to...". Ponad 50 proc. odpowiedziało: "moja wizytówka", "narzędzie", "organizm"! Niewiele dało odpowiedź: "Moje ciało to ja".
Czy takie postrzeganie ciała idzie w parze z instrumentalnym postrzeganiem seksu?
Często tak. Seks rzadko wtedy łączymy z odczuwaniem, przeżywaniem. Badania pokazują, że kobiety w sferze seksualnej skarżą się na utratę potrzeb. A ten brak ochoty czy brak doświadczenia przyjemności wynika również z braku akceptacji siebie, krytyki, lęku przed oceną. Kobiety są przedstawiane często jako przedmiot seksualnego pożądania - mają mieć błyszczące usta, zdrową cerę, podniesione pośladki. Nie tylko są towarem w reklamach, ale także konsumentem, więc same zaczynają patrzeć na swoje ciało jak na przedmiot, który jednak nie służy do czerpania przyjemności. Dlatego nie potrafią go swobodnie pokazywać, np. w sytuacjach intymnych.
Ukrywają ciało podczas seksu?
Specjalnie się do niego ubierają, wkładają staniki, które ukryją ich piersi. Nie pokazują się swoim partnerom bez makijażu. Gaszą światło. I próbują przewidywać, w jakiej pozycji ich ciało będzie najmniej wyeskponowane. Jeśli kochają się w pozycji na jeźdźca, zastanawiają się, czy przypadkiem ich partner nie ocenia właśnie brzucha. A jak na pieska - pośladków i ud, bo mają cellulit.
Mężczyźni przecież tego nie widzą!
Zwykle w ogóle nie zwracają na to uwagi. Mówię oczywiście o sytuacji, w której dwie osoby kochają się i tworzą związek, nie o jednorazowej randce, podczas której partnerzy faktycznie mogą się nawzajem oceniać. W zdrowej relacji mężczyzna skupia się na tym, że kocha swoją partnerkę, jest nią zafascynowany i nie zauważa boczków czy jakichś rozstępów. To w ogóle nie jest dla niego istotne. Wszystko dzieje się wyłącznie w jej głowie, to sa jej lęki.
Jak to leczyć?
Przychodzi do gabinetu para i kobieta mówi, że chciałaby, żeby on z nią poszedł na zakupy, doradził jej, jaką bieliznę kupić. Bo chce mu się podobać. Inna postanawia poprawić swoją twarz - zauważyła, że jej partner prowadzi korespondencję z młodszą kobietą na Facebooku. Kolejna uważa, że jak zoperuje brzuch, uda i piersi to zasłuży na uwagę swojego męża. Każdy przypadek jest inny, ale na początku zawsze sprawdzamy, skąd się bierze poczucie braku akceptacji siebie i przekonanie, że partner jest lustrem, w którym trzeba się przeglądać. Słowem: próbujemy dokopać się do źródeł tej niepewności siebie.
I co tam najczęściej jest?
Brak zainteresowania, akceptacji ze strony rodziców. Albo partnera właśnie. Normy społeczne mówiące o tym, która kobieta jest atrakcyjna, a która nie. Panie pozbawione uwagi rzucają się w wir operacji plastycznych, bo myślą, że powiększenie piersi zlikwiduje ich problemy. Nie chcę być zbyt ostra - oczywiście czasem taka operacja może bardzo pomóc. Pod warunkiem, że to będzie jeden, konkretny problem, a nie zmiana całego ciała.
Coraz częściej lekarze mówią o tym, że pacjentki przychodzą ze zdjęciem konkretnej osoby. Czyli nie chcą zmienić jednej rzeczy - one chcą być kimś innym.
A to z góry jest skazane na porażkę, bo cokolwiek byśy zrobiły, to i tak kimś innym nie będziemy. Mało tego: z takim podejściem nigdy nie będziemy wystarczająco ładne. A nasz wygląd szybko okaże się karykaturą. Czasami widzę takie zoperowane kobiety, z niebotycznie długimi rzęsami i paznokciami oraz ustami, które właściwie dotykają nosa, i zastanawiam się, co było ich motywacją. W poprawianiu urody można się zapętlić. Jednak warto pamiętać, że to nie jest wymysł naszych czasów. Chinki bandażowały sobie stopy, łamiąc kości, ale osiągały dzięki temu malutki rozmiar, który był oceniany w ich kulturze jako najatrakcyjniejszy. Noszenie gorsetów utrudniających oddychanie też miało swó cel - pokazać szczupłą talię, wydatny biust. Kultura daje nam wzorce, tworzy standardy urody i wyglądu, od których momentami trudno się zdystansować. Dziś jest to botoks, lifting, liposukcja.
Operacje są coraz tańsze, coraz bardziej dostępne. Na jednej z warszawskich ulic jest chyba ze 150 punktów, w których można sobie wstrzyknąć botoks.
I mnóstwo klientów. Botoks w medycynie estetycznej zaczęto stosować w latach 80. XX wieku, najpierw w Stanach Zjednoczonych. Od tego czasu zrobił oszałamiającą karierę, w Polsce pojawił się pod koniec lat 90. Kilka lat temu dość często mówiło się o botoks party, na których kobiety spotykały się w większym gronie i go sobie wstrzykiwały. Teraz na szczęście rzadziej, bo jest coraz więcej nowych, mniej inwazyjnych metod poprawiania wyglądu.
Ale wzór urody od lat jest ten sam.
Kanony urody się zmieniają. Wenus z Willendorfu miała masywne, pełne biodra, a była uosobieniem kobiecości. Kiedyś naturalne było owłosienie. Dziś - wraz z postępującą seksualizacją, zmianami w postrzeganiu urody i młodości - pożądane są wielkie, wilgotne, najlepiej pomalowane na czerwono usta. Wąska talia, duże jędrne piersi, wyrzeźbione pośladki. Bardzo długie rzęsy, najlepiej półprzymknięte powieki i zaróżowione policzki - synonim zdrowia, płodności. No i mamy spełnienie męskich fantazji rodem z "Playboya" albo "CKM".
Czyli one chcą się zmienić, żeby mieć więcej satysfakcji w łóżku?
No właśnie nie. Po operacji nie zaczną być nagle szalone i spontaniczne. Seks jest zabawą dla dorosłych, w której można się śmiać, żartować, odkrywać drugą osobę, a także pokazywać siebie. A jeśli nie akceptujemy siebie, to trudno się do kogoś zbliżyć. Raczej będziemy się kontrolować i skupiać na tym, czy makijaż nam się nie rozmazał ani nie zepsuła fryzura. A najpewniej w ogóle nie będziemy miały ani przyjemności z seksu, ani nawet ochoty na niego.
Czyli co robić?!
Traktować ciało jako część siebie, a nie instrument, wizytówkę, rodzaj waluty. Pamiętać, że ono wymaga nie tresury, ale przede wszystkim opieki, czułości, kojącego dotyku. Badania psychologiczne od dawna mówią, że jeśli odczuwamy stres, mamy napięcia, to one natychmiast odzywają się w ciele: pojawiają się zaburzenia odżywiania, bóle brzucha, głowy, stawów, wrażliwość jelit, problemy ze snem. Psychosomatyka mówi nam,w jaki sposób ciało reaguje na nasz sposób przeżywania i radzenia sobie z codziennymi wyzwaniami czy trudnościami.
Takie podejście wciąż jest trochę postrzegane jak czary.
Szamanizm. A tak po prostu jest. Cała sztuka polega na tym, by zatrzymać się na moment i przyjrzeć temu, co mówi nasze ciało. Zamknąć oczy i je "przeskanować", od dużego palca u stopy po czubek głowy. Sprawdzić, jakie emocje w określonym miejscu się pojawiają, przyjrzeć się im - nie tłumiąc, tylko akceptując, choć to czasem niewygodne. Spróbować nauczyć się samoobserwacji i zrobić z tym coś konstruktywnego: np. zapytać samą siebie o to, dlaczego tak trudno mi się w tej chwili rozluźnić, co powoduje moją złość czy krytyczną samoocenę. Jedno z podstawowych pytań, które raz na jakiś czas powinnyśmy sobie zadać w takich sytuacjach, brzmi: "Czyj to jest właściwie głos? Kto mówi, kiedy zaczynam siebie krytykować?". Bo dzięki szczerej odpowiedzi na proste pytanie, naprawdę dużo możemy się o sobie dowiedzieć.
"Elle" (11/2017, s. 106-108)